Ulica była oświetlona
różnokolorowymi lampkami, każde drzewko przybrane było w bombki, łańcuchy i
świecące sznury małych światełek. Spoglądając to w jedną, to w drugą stronę,
widziałem bezosobowe twarze, które rozpływały się w nieczułym tłumie sztucznych
osobowości. Żadna z nich nie była prawdziwa. Każda przyodziewała maskę obłudy i
pozorów, szczęścia, które tak na prawdę nie istnieje. Wszystkie mrugnięcia
oczu, szepty, śmiechy, krzyki, były czymś w rodzaju wyćwiczonych odruchów,
których działanie przestawało być po jakimś czasie świadome. Dorośli, młodzi,
mali, razem, osobno. Nienawidziłem ich z całego serca. Wymiociny podjeżdżały mi
do gardła i miałem ochotę zwrócić razem z nimi wszystko, co bytowało we mnie
niczym zakażenie, które wdarło się do rany. Pragnąłem pozbyć się swoich uczuć
żeby nie być takim jak oni. Nigdy nie chciałem stać się taką pustą marionetką
szarego świata. Zawsze uważałem, że kiedy człowiek doprowadzi się do takiego
stanu, zaczyna umierać, bardzo powoli w nieświadomej agonii, w miejscu bez
wyjścia. Oni tam już byli. Bałem się tylko, że moja kolej nadejdzie
niespodziewanie i o wiele zbyt szybko.
Zobaczyłem ją wtedy po raz
pierwszy. Siedziałem na ławce, opierając się plecami o zimne, oszronione
drewno. Miałem idealny widok na fontannę, przy której akurat się znajdowała.
Skakała, wykonywała piruety, śmiała się w niebogłosy, a uśmiech nie opuszczał
jej twarzy. Prószący lekko śnieg opadał na jej koczek u czubka głowy.
Gdzieniegdzie ciemnoblond kosmyki wirowały dookoła, sprawiając wrażenie
lekkości. Jako jedyna miała odwagę zanurzyć palce w wodzie i zaburzyć idealnie
odbijający się na tafli kształt księżyca. Każdy jej ruch miał w sobie tyle
niezwykłych emocji, każdy uśmiech nastrajał pozytywnie, ona sama była czymś w
rodzaju silnika, bez którego samochód nie może funkcjonować. Tanecznym krokiem
podążała brukowanym skwerem. Wymijała się z każdym po kolei, zatrzymywała się
przy wszystkich ławkach, chociażby żeby się uśmiechnąć, dać komuś coś dobrego
od siebie. Była niespotykanie szczęśliwa, wręcz wydawała się być pod wpływem
jakiegoś narkotyku. W dzisiejszych czasach tak właśnie mówi się o ludziach
szczęśliwych i okazujących to publicznie. Wyrzuciłem tę myśl ze swojej głowy,
nie chcąc zaburzać porządku i łamać jednej z zasad. Stereotypy były dla mnie
niedorzeczne, nie chciałem podczepiać jej pod jeden z nich. Zbliżyła się do
mnie i podarowała lizaka, którego właśnie wyciągnęła z kieszeni.
-Proszę, weź, mi dziś się już nie
przyda - spojrzała na mnie uśmiechając się szeroko.
Jej oczy były o kolorze
tajemniczej zieleni, która była wręcz czasem jasną szarością. Iskierki w nich
mignęły w ułamku sekundy jak błysk flesza w lustrze. Zakręciła się dookoła
własnej osi i poszła dalej, zaczepiając i rozweselając małe dzieci.
Spojrzałem na lizaka, który
spoczywał w moich dłoniach. Jednak to nie on przykuł moją uwagę, a kartonik
wielkości karty kredytowej leżący na ziemi. Podniosłem go, chowając ówcześnie
słodycz do kieszeni. Obróciłem kilka razy w bladym świetle latarni i już
wiedziałem co to było. Dowód osobisty a na nim jej zdjęcie, dane osobowe i
poboczne informacje. Na odwrocie widniał numer telefonu, tylko nie byłem pewien
czyj. Postanowiłem nie robić dziś nic z tym fantem i uśmiechnąłem się na
wspomnienie blondynki. Olivia Foster, tak brzmiało jej imię i nazwisko. To
chyba będzie długi mecz, pomyślałem i wstałem z ławki, kierując się do ciepłego
domu.
***
To ja. Ta sama. Przeniosłam się
tutaj, ponieważ blogspot jest wygodniejszy.
Historia Olivii i Aarona. Tego
Kanoniera.
Mam nadzieję, że nie będzie
nudno. :)