3.29.2012

00. Prolog - Teatr ludzkich twarzy



Ulica była oświetlona różnokolorowymi lampkami, każde drzewko przybrane było w bombki, łańcuchy i świecące sznury małych światełek. Spoglądając to w jedną, to w drugą stronę, widziałem bezosobowe twarze, które rozpływały się w nieczułym tłumie sztucznych osobowości. Żadna z nich nie była prawdziwa. Każda przyodziewała maskę obłudy i pozorów, szczęścia, które tak na prawdę nie istnieje. Wszystkie mrugnięcia oczu, szepty, śmiechy, krzyki, były czymś w rodzaju wyćwiczonych odruchów, których działanie przestawało być po jakimś czasie świadome. Dorośli, młodzi, mali, razem, osobno. Nienawidziłem ich z całego serca. Wymiociny podjeżdżały mi do gardła i miałem ochotę zwrócić razem z nimi wszystko, co bytowało we mnie niczym zakażenie, które wdarło się do rany. Pragnąłem pozbyć się swoich uczuć żeby nie być takim jak oni. Nigdy nie chciałem stać się taką pustą marionetką szarego świata. Zawsze uważałem, że kiedy człowiek doprowadzi się do takiego stanu, zaczyna umierać, bardzo powoli w nieświadomej agonii, w miejscu bez wyjścia. Oni tam już byli. Bałem się tylko, że moja kolej nadejdzie niespodziewanie i o wiele zbyt szybko.

Zobaczyłem ją wtedy po raz pierwszy. Siedziałem na ławce, opierając się plecami o zimne, oszronione drewno. Miałem idealny widok na fontannę, przy której akurat się znajdowała. Skakała, wykonywała piruety, śmiała się w niebogłosy, a uśmiech nie opuszczał jej twarzy. Prószący lekko śnieg opadał na jej koczek u czubka głowy. Gdzieniegdzie ciemnoblond kosmyki wirowały dookoła, sprawiając wrażenie lekkości. Jako jedyna miała odwagę zanurzyć palce w wodzie i zaburzyć idealnie odbijający się na tafli kształt księżyca. Każdy jej ruch miał w sobie tyle niezwykłych emocji, każdy uśmiech nastrajał pozytywnie, ona sama była czymś w rodzaju silnika, bez którego samochód nie może funkcjonować. Tanecznym krokiem podążała brukowanym skwerem. Wymijała się z każdym po kolei, zatrzymywała się przy wszystkich ławkach, chociażby żeby się uśmiechnąć, dać komuś coś dobrego od siebie. Była niespotykanie szczęśliwa, wręcz wydawała się być pod wpływem jakiegoś narkotyku. W dzisiejszych czasach tak właśnie mówi się o ludziach szczęśliwych i okazujących to publicznie. Wyrzuciłem tę myśl ze swojej głowy, nie chcąc zaburzać porządku i łamać jednej z zasad. Stereotypy były dla mnie niedorzeczne, nie chciałem podczepiać jej pod jeden z nich. Zbliżyła się do mnie i podarowała lizaka, którego właśnie wyciągnęła z kieszeni.
-Proszę, weź, mi dziś się już nie przyda - spojrzała na mnie uśmiechając się szeroko.
Jej oczy były o kolorze tajemniczej zieleni, która była wręcz czasem jasną szarością. Iskierki w nich mignęły w ułamku sekundy jak błysk flesza w lustrze. Zakręciła się dookoła własnej osi i poszła dalej, zaczepiając i rozweselając małe dzieci.

Spojrzałem na lizaka, który spoczywał w moich dłoniach. Jednak to nie on przykuł moją uwagę, a kartonik wielkości karty kredytowej leżący na ziemi. Podniosłem go, chowając ówcześnie słodycz do kieszeni. Obróciłem kilka razy w bladym świetle latarni i już wiedziałem co to było. Dowód osobisty a na nim jej zdjęcie, dane osobowe i poboczne informacje. Na odwrocie widniał numer telefonu, tylko nie byłem pewien czyj. Postanowiłem nie robić dziś nic z tym fantem i uśmiechnąłem się na wspomnienie blondynki. Olivia Foster, tak brzmiało jej imię i nazwisko. To chyba będzie długi mecz, pomyślałem i wstałem z ławki, kierując się do ciepłego domu.


***

To ja. Ta sama. Przeniosłam się tutaj, ponieważ blogspot jest wygodniejszy.
Historia Olivii i Aarona. Tego Kanoniera.
Mam nadzieję, że nie będzie nudno. :)